niedziela, 15 czerwca 2014

"Tajne zapiski"

Micro-Ice’s Diary:
Jak zresztą dobrze pamiętacie, po ceremonii okazałem się szczęśliwym (a może nie?) znalazcą niejakiego zeszyciku krągłej wielbicielki Rocketa. Sam fakt ich rzekomych zaślubin rozbawił mnie do tego stopnia, iż postanowiłem zostać olśniewającą druhną, jednak moje marzenia o robieniu psikusów na uroczystości weselnej rozwiały się wraz z pojawieniem się nieproszonego zeszytu. Co to za zeszyt? Na pierwszy rzut oka zidentyfikowałbym go jako babciny pamiętnik pełen obliczeń kilokalorii (wszak na tak korpulentną figurę trzeba było długo pracować). Pomyliłem się.
Na pierwszej stronie widniał iście kuszący napis: Nie otwierać! Ściśle tajne! Postanowiłem zatem otworzyć. Pewna fotografia, skądś mi znajoma, od zaraz przykuła moją uwagę. Dalej były już tylko kartki, zwykłe papierowe, nabazgrane kartki, choć mogłyby się również okazać bezcennymi stronicami pełnymi zgrabnych liter napisanych już dawno wyschłym atramentem, które zespolone tworzą niesamowitą lekturę. Wieczny optymista, postawiłem na to drugie:
21 października roku kalendarzowego
Po wycieńczającym treningu na siłowni i śniadanka złożonego z babki marmurowej wsiadłam do autobusu, wedle typowego schematu obrazującego mój przeciętny dzień. Zamierzałam właśnie odwiedzić miejscowy basen, gdyż aqua-aerobik świetnie miał cudowny wpływ na mój metabolizm, a – muszę przyznać – dbałam o niego w nadmiarze. Wszystko spowodowane tym, że gdy byłam mała, wpadłam do kotła z zupą kalafiorową. Od tej pory niełatwo mi było zachować zgrabną sylwetkę, dlatego zdrowo się trzymam i czuję się niezwykle kobieco, utrzymując wagę 95 kg. Uważam, że waga idealna; figura przy takowej jest zarówno szczupła, jak i krągła. Ale to nie dla wszystkich tak ciekawe… W każdym razie wsiadłam dziarsko do rozgrzanego autobusu i bez problemu przepchnęłam się przez paru osobników, tak aby stać bliżej kasownika, ponieważ nad wyraz skutecznie kasował mój zły nastrój.
- Czy może pani odbić? – zapytał pewien jegomość z bilecikiem w ręku. Postanowiłam być uprzejma i grzecznie beknęłam. Mężczyzna spojrzał na mnie podejrzliwie i podał komuś swój bilet. Wtedy właśnie spostrzegłam siatkę mandarynek u któregoś z pasażerów i zasłabłam. Postanowiłam usiąść. Rozejrzałam się dookoła, lecz nie znalazłam ani jednego wolnego miejsca. Na szczęście całkiem nieopodal siedział sobie dobrze zbudowany przystojniaczek. A – jak wiecie – o przystojniaczku, że jest przystojniaczkiem, świadczy to, iż jest dobrze zbudowany. Wszakże to jest najbardziej przydatne (szczególnie do celów eksperymentalnych). A ja postanowiłam usiąść. Poprawiłam sobie spódnicę i rozsiadłam się wygodnie na kolanach młodzieniaszka.
- Hej! Co pani robi?! – zdziwił się chłopaczek. – Niech pani ze mnie natychmiast zejdzie!
- Kiedy jest mi strasznie słabo! – nie zamierzałam okłamywać mojego nowego wybranka.
- To niech pani wysiądzie!
- Ależ ja wcale nie wysiadam na Szpitalnej! Ja wysiadam na rondzie!
- Ale ja zamierzałem wysiąść na szpitalnej. Proszę mnie wypuścić! – Młodzieniec zaczął się słodko wiercić.
- Ach, kiedy mi jest słabo! – orzekłam donośnie, otarłszy sobie ręką czoło.
- Na pomoc! Chcę wysiąść! Niech ktoś zdejmie ze mnie tę grubą babę!!!
- Nie jestem gruba, tylko korpulentna. – Wtem podeszło do mnie parę osób, próbując mnie bezskutecznie podnieść. Co dziwne, nie przyniosło zamierzonych rezultatów.
- No nie, ja chcę wysiąść!
- Och, nie, ja też chcę wysiąść!
- To wysiadaj, psiakrew!
- Ale ja chcę wysiąść n a r o n d z i e ! – zakomunikowałam.
Wreszcie autobus dojechał do przystanku o nazwie „rondo kaponiera”. Postanowiłam wysiąść, jednak szybko przypomniało mi się, iż zostawiłam na kolanach pewnego przystojnego pasażera swoją torbę. Dlatego weszłam z powrotem tymi samymi drzwiami i gdy akurat autobus odjechał dalej, znalazłam poszukiwany przedmiot. Postanowiłam usiąść (na kolanach młodzieńca, który nadal karmił się nadzieją wysiąścia na Szpitalnej) i poczekać. Na co? Naturalnie na to, ażeby wysiąść na rondzie.
Po godzinie i czterdziestu trzech minutach wysiadłam na rondzie. Tutaj przyszło rozstać się z moim przystojniaczkiem, który zdecydował się dojechać tramwajem do Ogrodów, a następnie linią 91 bądź 82 podjechać do rzeczonej Szpitalnej. Nie byłam taka głupia, na jaką wyglądałam, i postanowiłam go śledzić.
Doczołgałam się, udając chodnik (było łatwo, gdyż moja bluzka była koloru ceglastego), a następnie przyczaiłam się za biletomatem. Oczywiście postanowiłam mieć przy sobie torbę.
Tymczasem nadjechała siedemnastka. Postanowiłam do niej wsiąść i schować się pod krzesłami. Chodzi o te poczwórne, z racji że pod innymi nie było nazbyt wiele miejsca dla człowieka o przeciętnych wymiarach takiego, jak ja. Gdy tak sobie siedziałam skulona, tylna kieszeń mojego wybranka zaczęła pociągająco drgać. Okazało się, że to tylko telefon. Postanowiłam podsłuchać, o czym mowa.
- Halo? … Sorry, Aarch. Trochę się spóźnię. Mam małe kłopoty z dojazdem. … Będę na treningu! … Za jakieś piętnaście minut. … Dobra, to na razie.
Mój wybranek był przystojny i dobrze zbudowany. Miał ujmujący uśmieszek i ten niegrzeczny błysk w oku. Był tak męski, iż postanowiłam go poderwać.
Przebyłam szmat drogi przyczepiona do atrakcyjnego gostka jak rzep psiego ogona. Ku mojemu zaskoczeniu, pan kusiciel doprowadził mnie go stadionu Akillian, idąc przez ulicę Szpitalną.
Gdy udało mi się wcisnąć do środka przez niewielkie okno, co nie było łatwe, schowałam się pod ławkami w przebieralni, skąd miałam niezły widok. Przebrawszy się w sportowy przyodziewek, mój wybranek poszedł na boisko. Postanowiłam go śledzić dalej.
Czołgając się pod ławkami, wdrapałam się na sam szczyt trybun, po czym poświęciłam swoją cenną gumkę od majtek. Z racji że miała dobre parę metrów, odprułam ją i postanowiłam zarzucić, tak aby zahaczyła o tablicę z wynikami. Następnie wciągnęłam się po niej na sam ekran, a stamtąd obserwowałam poczynania przystojniaczka.
- Norata, stary, ile można czekać?
- Sorry, Nexus. To już się nie powtórzy.
- Hej, mamy trenować! Czekacie na specjalne zaproszenie? – Rzekomy Aarch skarcił kolegów, w tym przystojniaczka, który – jak się okazuje – zwał się Norata.
- Jeśli będzie ciasto, to tak – odparł Nexus, czy jak mu tam, roztropnie.
Aarch westchnął:
- W każdym razie odbierzcie mi piłkę.
Nexus i Norata rzucili się na Aarcha, zaczęli go łaskotać i aby go zdezorientować, ściągnęli mu skarpetki. Wyobraziłam sobie, jak to przyjemnie byłoby być wtenczas Aarchem, z którego Norata ściąga skarpetki… Później wyobrażałam sobie już tylko, jakby to było być piłką, którą Norata tak wprawnie manewruje.
Po skończonym treningu postanowiłam poczytać to i owo w Internecie na temat mojego wybranka. Okazało się, że należy do drużyny Akillian, a ja wcześniej nie miałam o tym zielonego pojęcia, gdyż nigdy nie interesowałam się futbolem. Jednakże zmieniłam swoje podejście w okamgnieniu.
Od zaraz kupiłam sobie gacie z logiem drużyny Akillian oraz stanik przypominający piłki do gry. Odtąd miał to być mój strój kibica.
Po zakupach przebrałam się w nowo nabyte szaty i postanowiłam odwiedzić mojego wybranka Noratę w domu, który dzielił wraz z bratem – Aarchem.
Na wyjście przygotowałam się perfekcyjnie. Prócz stroju kibica, ubrałam na głowę czerwoną bandanę i wyperfumowałam się czymś o zapachu lodów czekoladowych.
Kiedy już dotarłam pod właściwy adres, postanowiłam wślizgnąć się przez komin, a następnie złożyć wybrakowi miłą wizytę. Tak też zrobiłam.
Ucieszyłam się na wieść, że Norata wcale nie dzieli pokoju z Aarchem. Mogłam więc bez krępacji go napaść. Najbardziej pokrzepiający był fakt, iż mój wybranek wcale nie ubierał piżamki do snu.
Wreszcie postanowiłam go obudzić i uszczypnęłam wybranka. Ten na to przekręcił się na plecy, otarł oczy, wytężył wzrok, a gdy padł na mnie i moją olśniewającą figurę, Norata wrzasnął jak sparaliżowany. Porażony moim pięknem, wyskoczył z łóżka, walnął głową o lampę, potknął się o płaską powierzchnię dywanu, po czym wypadł przez okno. Postanowiłam wyjrzeć, czy wybrakowi nic się złego nie przytrafiło. Było za późno, bowiem złamał nogę.
*
Przez następne dziesięć lat wielbiłam Noratę z ukrycia. Towarzyszyłam mu przez całe życie. Byłam przy nim, kiedy się ożenił z Keirą, a następnie powił syna.
W pewnym czasie pojawił się problem; Norata zaczął się starzeć, natomiast moja uroda pozostała niezmienna od bitwy pod Beresteczkiem w 1651 r. Wtedy w moim życiu pojawił się ktoś nowy, przystojny i tryskający młodzieńczym zapałem. Był to niejaki Rocket – syn mojego poprzedniego wybranka. Oddałam mu swoje drogie, wiecznie skore do miłości serce, uświadamiając sobie, iż nie mogę bez niego żyć. Postanowiłam zatem go nigdy nie opuszczać do odwołania.

____________________________________

Dedykacje dla: A, SpiderGirl, Kacperosława, Mrocznej Kiwi i Cadenzy
Haniaq

niedziela, 8 czerwca 2014

"Galaktyczne dni sportu cz.3"

Micro-Ice’s Diary:
- … A więc; skok przez skrzynię, krótki wyścig, skok w dal, rzut oszczepem, dwa ognie, gra w ringo oraz – gwóźdź programu – sztafeta z przeszkodami!
W tym, co powiedział Aarch, zdziwiło mnie jedno: Dlaczego z całej galaktyki Zaelion zebrali tylko i wyłącznie piłkarzy?
- Jasne jest, iż w sztafecie wezmą udział wszyscy z drużyny, do dwóch ogni i ringo wybierzemy pięciu najlepszych, natomiast do każdej z pozostałych dziedzin wystawimy odpowiedniego reprezentanta. Proponuję czterech reprezentantów, a pozostałe pięć osób wystąpi w grach zespołowych. Jakieś sugestie?
- To może teraz ja zabiorę głos. – Artegor odchrząknął. – Reprezentanci powinni reprezentować nieco lepszy poziom. Dlatego sugeruję, aby od razu zdyskwalifikować pewnego imbecyla, którego imienia nie wymienię i który bawi się Mark, ponieważ – przyznajcie – jako drużyna ciesząca się dobrą sławą nie chcemy się upokorzyć.
- Iście wspaniała sława… - mruknął ironicznie Clamp, przypomniawszy sobie ostatni wstrząs na widok wiadomości Arkadia Sport, w których to przyłapali nas na przemycaniu w majtkach grilla.
- Do składu w grach zespołowych dołączyłbym Ahito z wiadomych przyczyn oraz Mei i Tię, których nowiutkie legginsy rozedrą się przy pierwszym użyciu. Aha, jeszcze dodajmy Thrana, który ma ostatnio poważne problemy z trawieniem i nie sposób go choć na chwilę wyciągnąć z toalety.
- Trzeba przyznać, prezentujecie się doskonale... – skwitował Aarch.
- Zostają nam twój bratanek, którego przez ostrożność imienia nie wymienię1, Sinedd, D’Jok i Micro-Ice – byleby tylko nic nie schrzanił. – W odpowiedzi na pochlebstwa Artegora uśmiechnąłem się doń od ucha do ucha.
- Sinedd, umiesz dobrze skakać przez skrzynię? – spytał Aarch.
- Oczywiście! – wykrzyknął bojowo Sinedd, po czym wyskoczył z kanapy, przeturlał się po parapecie, wylądował na blacie kuchennym, przeskoczył lodówkę, robiąc szpagat w powietrzu, zeskoczył na kuchenkę i z garnkiem na głowie oraz wałkiem w ręku wskoczył do kosza na śmieci.
- No dobrze. D’Jok, ty będziesz skakał w dal. Skocz, proszę, jak najdalej potrafisz.
Na te słowa D’Jok został uszczypnięty w tyłek przez Marka i poleciał na drugi koniec salonu.
- Biegać będzie... Rocket. – Na co Babcia Stefcia wyskoczyła z gniazdka kontaktowego i porwała swojego lubego… - Znów się zapomniałem – skarcił się Aarch.
- Do rzutu oszczepem … zostaje … nam … - Aarch rozejrzał się dookoła z resztkami nadziei. - … Micro-Ice.
*
Książę Madox usiadł na swojej trybunie, aż się stadion zatrząsł. Wtem zaczęli wychodzić zawodnicy wszystkich drużyn, dzierżąc flagi z własnym logiem. Niestety, przez pewne roztargnienie nie wszystko poszło zgodnie z planem…
- Ave ja!!! – D’Jok wyszedł na środek stadionu, nim przyszła na nas pora. Następnie dygnął z wdziękiem parokrotnie i zaczął jeść jabłko, aby podkreślić swoją władzę.
- Mniejsza. Pewnie nikt go nie zauważył – orzekł Thran. – Kto niesie flagę?
- Ja, ja, ja! – krzyczałem.
- Ja, ja, ja! – krzyczał Sinedd.
- Ja, ja, ja! – krzyczała Mei.
- Ja, ja, ja! – krzyczała Tia.
- Jaja, jaja, jaja! – krzyczał Mark.
Jedynie Rocket dla bezpieczeństwa zachował milczenie.2
Wreszcie Mark zdecydował się porwać naszą flagę z logiem Snow Kids i postanowił z jej pomocą upolować jajka Wielkanocne, a na miejsce polować upodobał sobie stadion.
- Trzeba go zatrzymać!!! – przeraziła się Tia, widząc jak nasz kolega z drużyny biegnie w stronę zdumionego Madoxa.
Wszyscy wybiegliśmy na stadion, ażeby uratować resztki reputacji, jakie nam zostały. D’Jok, żujący tymczasem władczo jabłuszko, na krótko zdziwił się naszym wystąpieniem, jednakże szybko powrócił do poprzedniej czynności. W końcu dopadliśmy wariata i poczęliśmy wspólnie wyrywać sobie flagę. Sinedd przezornie postanowił się załatwić, co powinno odciągnąć konkurencję do flagi Snow Kids. Tym sposobem udało mu się zdobyć łup i zaczął ujeżdżać go triumfalnie.
Przez ów incydent śmiertelnie się na Sinedda obraziliśmy. Postanowiliśmy zatem popsuć mu szyki i obrzucić go jajkami. Pierwsze trzy strzały padły celnie, prosto w jego zadzisko. Sukces nie trwał długo, gdyż kolega szybko się zorientował, iż jest ostrzeliwany, i postanowił bronić się za pomocą flagi. Po ninjowsku i z niesłychaną profesją odbił kolejną porcyjkę jajek, jednakowoż nie przewidział, że wszystko wyląduje na spasłej buzi rozgniewanego księcia Madoxa.
Nastała cisza.
Madox ciężko podniósł się z tronu, aż trybuna się zachwiała. Następnie trzasnął pięścią z taką siłą, że aż piasek ze stadionu przesypał się na drugi bok (biedni Xenonsi).
- Co to za cyrk?! – wrzasnął tak donośnie, że aż koszulka stanęła mi dęba, a ciarki przeszły mi po jelitach.
- Ja to wyjaśnię… – podjął skruszony Aarch.
- To nieistotne. Zaczniemy igrzyska za godzinę.
*
Sinedd stanął w kolejce do skoku przez skrzynię wraz z jakimś Shadowsem, Red Tigersem, Xenonsem, Ryckersem, Electrasem, Lightningsem, Wambasem, Piratsem i Cyklopem. Udało mu się wykonać całkiem zgrabny skok, chociaż nieumyślnie pękły mu gacie.
Nadeszła pora wyścigu. Do tej rywalizacji drużyny wystawiły swoich najlepszych zawodników, dlatego Rocket musiał walczyć m.in. z Luurem, Woowamboo, Stevensem, Nillis i Akamokiem. Co do Akamoka, nikt nie podejrzewał, że uda mu się przebiec sto metrów w mniej niż godzinkę, dlatego tylko pozostali stanowili konkurencję.
- Na miejsca. Gotowi? Start! – Rocket ruszył przed siebie. W pewnej chwili tłum kibiców popełnił zasadniczy błąd i zaczął dopingować Akillianinowi:
- Rocket, Rocket, Rocket, Rocket! …
- Nie!!! – Za jego plecami raptem pojawiła się Babcia Stefcia w legginsach i bluzeczce termojądrowych oraz obuta w sportowe adidasy.
- Hej, przystojniaczku! Nie myśl, że mi uciekniesz, kruszyno… - zawołała do swojego wybrańca. Ten na to zwiększył prędkość do tego stopnia, iż jako pierwszy przekroczył linię mety. Mimo to w rezultacie i tak adoratorka go napadła.
Dyscyplina skoku w dal również nie przebiegła zgodnie z planem. Dlaczego? – Otóż Mark, ujrzawszy miękki, złocisty piasek przygotowany do lądowania, postanowił nabyć apetyczną opaleniznę i zrobił sobie tak mini solarium. Trzeba wziąć pod uwagę, że – owszem – Mark nie był zbyt mądry, ale na pewno nie aż tak głupi, by opalać się w ubraniach. D’Jok przeżył prawdziwą traumę…
Nadeszła także kolej na rzut oszczepem. Szkoda tylko, że ostatecznie musiałem wcelować w tyłek Dżordża (niezbyt przepadającego za mną zawodnika Xenons, z którym często się droczę na meczach), nie wspominając już o Kernor.
A co z grami zespołowymi?
To, że Mark zamierza podpalić ludziom tyłki w „dwóch ogniach” było do przewidzenia, a poza tym nie było choćby jednego ringa, które nie trafiłoby przypadkowo w Toi Toi’a, tworząc monumentalną dziurę w drzwiach.
*
Kazali nam stawić się na oficjalnym podsumowaniu Galaktycznych Dni Sportu. Dlatego weszliśmy dumnie całą drużyną w strojach galowych z lektorem w tle…
- Jest rok pięćdziesiąty przed narodzeniem Chrystusa. Cała Galia została podbita przez Rzymian. Cała? Nie! Jedna jedyna osada, zamieszkana przez nieugiętych Galów, wciąż stawia opór najeźdźcom…
*
- A więc przejdźmy do wyników kolejnej dyscypliny… W wyścigach zwycięża z świetnym czasem legendarny kapitan drużyny Snow Kids, Rocket!!! Prosimy Rocketa na scenę.
Rocket wszedł chwiejnym krokiem na podium, próbując zachować zimną krew.
- Zwycięzca zdobywa … wieniec laurowy!!! – Asystent Madoxa ukoronował Rocketa wianuszkiem ozdobionym kolorowymi laurkami z okazji dnia ślubu.
Nagle, kompletnie znienacka, z jednej z kartek wyskoczyła Babcia Stefcia i nie porwała Rocketa3. Objęła go tylko w swe silne, otłuszczone ramiona i obdarowała soczystym buziakiem.
- To jest mój bohater! Brawa dla tego dzielnego młodzieniaszka! Ogłaszam oficjalnie, iż za tydzień odbędą się nasze zaślubiny! – powiedziała wielbicielka Rocketa i zeszli razem ze sceny.
Gdy schodzili z podium, spostrzegłem niewielkich rozmiarów zeszycik, który wypadł Babci Stefci zza pończochy. Wziąłem go w ręce, ostrożnie otworzyłem i zaniemówiłem.
Ciąg dalszy nastąpi…
1 Dla stałego czytelnika będzie jasne dlaczego.
2 Dla stałego czytelnika będzie jasne dlaczego.
3 Dla stałego czytelnika nie będzie jasne dlaczego.
_______________________________________________________________

Kacper, Spider Girl, A. i Mroczne Kiwi, czy dedykacja przy czymś takim Was satysfakcjonuje? Jestem dobrej myśli. :D
Pozdrawiam i życzę smacznego!
Haniaq

sobota, 17 maja 2014

"Galaktyczne dni sportu cz.2"

Micro-Ice’s Diary:
Trzy donośne trzaśnięcia w drewno. Następnie przerażające skrzypienie otwierających się powoli drzwi... i krzyk. Następnie parę ciężkich kroków niebezpieczeństwa. Owo niebezpieczeństwo zbliża się do kolejnych drzwi, wali w nie pięścią ile sił… i znów agoniczny krzyk ofiary. I niezmiennie działo się tak z jeszcze parę razy podczas mojego niespokojnego snu. Aż nagle uświadomiłem sobie, iż mieszam koszmary z rzeczywistością. Ktoś naprawdę krążył po hotelu Genesis od jakiegoś czasu i właśnie kierował się ku kolejnemu przystankowi w swojej trasie, którym był naturalnie nasz pokój.
Usiadłem na brzegu łóżka ze spuszczoną głową, ocierając czoło, na którym perliły się krople potu. Trząsłem się jak galareta, nie wiedzieć, czy z zimna, czy z lęku. Czasu zostało niewiele, zresztą ubywał w niewyobrażalnym tempie. Wziąłem głęboki wdech i rozejrzałem się dokoła w poszukiwaniu kogoś przytomnego, kto byłby w stanie pośpieszyć mi z pomocą. Niestety, wszystkich kolegów ogarnął błogi sen, a ja musiałem działać sam.
Sam.
Czyżby?
Mógłbym posłużyć się bronią.
Mój wzrok padł na leżącą swobodnie w koncie miotłę. Sprzątaczki zostawiły ją tu na noc, aby móc rano posprzątać, mając sprzęt pod ręką. Nie spodziewały się jednak, że mogą owej chwili nie dożyć…
Przybrałem pozę pełnej gotowości. Z sercem na karku usłyszałem, jak kroki „niebezpieczeństwa” zatrzymują się przed drzwiami, zapewne niecały metr przede mną. Drzwi otworzyły się zamaszyście. Przełknąłem ślinę. Cień bliżej niezidentyfikowanego osobnika zbliżał się powoli, aż tu nagle…:
- Micro-Ice!!! – krzyknął entuzjastycznie Mark na mój widok. Tak, to był Mark w czystej postaci, a w dodatku… nagi.
Z tego, co pamiętam, piraci go wyrzucili spadochronem do tunelu miłości, podczas gdy próbował utrudnić nam lot, łażąc po statku i robiąc głupie miny. Ale …
- Dlaczego jesteś goły jak święty turecki?!
- Widzisz, wylądowałem przypadkiem w sadzawce, chyba nie taki był ich zamysł… - Podrapał się pod pachą. – Moje kunsztowne odzienie całkiem przemokło, więc wywiesiłem je na antenie telewizyjnej Artegora, a sam postanowiłem zlokalizować nasz hotel, dotrzeć do pokoju i zaiwanić ubrania D’Jokowi. Poza tym; Ach, jak ja się cieszę, że cię widzę!!! – I zaczął mnie obejmować, co nie było najprzyjemniejszym doznaniem.
Wtem do pokoju wtargnęła rozgniewana Kernor i zobaczywszy tulącego się do mnie Marka, stanęła jak wryta.
- A więc to ty go na mnie nasłałeś! – wycedziła mechanicznym głosem, wskazując na mnie palcem.
- Ja?! Skąd! – Próbowałem się obronić, jednak Kernor spoglądała na mnie, groźnie mrużąc oczy.
- Nie ujdzie ci to na sucho, dowcipnisiu jeden!!! – To rzekłszy, rzuciła się za mną w pogoń.
Trudno było uciec przed agresywną bramkarką Ryckers, która za mną z wiadomych przyczyn nie przepadała, w małym pokoiku hotelowym. Aby nie potknąć się o rozrzucone na podłodze tarkę do sera, wyciskacz do cytryn itd., musiałem pokonywać dystanse, biegając opętańczo w koło i skacząc po łóżkach kolegów. Wszyscy się rozbudzili prócz spoczywającego w pokoju (hotelowym) Ahito.
- Co jest? – D’Jok dopiero co się zapytał, oberwał pomarańczą, która miała najprawdopodobniej trafić we mnie. Następnie rudowłosy kolega został obsypany również gradem innych owoców. Okazuje się, że napastniczka miała już wcześniej przygotowaną amunicję w gaciach.
Naprędce pozbierałem ładunek, wrzuciłem do blendera i zacząłem wszystko to mielić z otwartą pokrywą, pryskając w stronę Kernor, co niestety minęło się z celem, gdyż poszkodowani zostali tradycyjnie moi koledzy. Ryckersiara nieustannie ciskała we mnie różnego rodzaju jedzeniem, a tymczasem ja otworzyłem walizkę D’Joka i w ramach obrony opróżniłem jej całą zawartość. Następnie zacząłem pryskać pastą do zębów, szamponami i płynami do kąpieli, aż skończyły mi się koncepcje. Koniec końców zabrałem Sineddowi pościel, który – orzesz siwy dym – spał bez ubrań, i zarzuciwszy ją Kernor na głowę, owinąłem ją, tak że zdawała się przypominać motyl próbujący usilnie wyjść się z kokonu. Całość wyrzuciłem za okno, gdzie nieumyślnie wpadła na akurat przechadzającego się D’Jado. Wreszcie obudził się Rocket i z worami pod oczyma zapytał:
- Czy można wiedzieć, co jest grane? – Jednak nie zdążył otrzymać jasnej odpowiedzi, gdyż z kaloryfera niespodziewanie wyskoczyła Babcia Stefcia i go porwała na kolejne długie godziny. Dopiero po tym wszystkim zacząłem się zastanawiać, ilu ludzi będę zobowiązany przeprosić…

Długo nie potrafiłem zasnąć. Z między innymi tego powodu postanowiłem wybrać się na przechadzkę i pozwiedzać atrakcje hotelu.
Rzeczywiście, natknąłem się na całkiem pokaźny basen. Raptem przypomniałem sobie o tym, co powiedział mi poprzednio Artie, zanim rozpłynął się w powietrzu: ,,… po prawej od basenu w waszym hotelu znajduje się niewielki lasek. Na samym środku rośnie dorodna śliwa. Musisz pociągnąć za owoc w kolorze niebieskim i wypowiedzieć hasło, które brzmi: „Ach, jakże mnie boli kolano!” Nasza tajna baza pojawi się bezzwłocznie…” Po chwili zastanowienia zaśmiałem się diabolicznie i uciekłem w stronę lasku.
Gdy dotarłem na miejsce, otoczony zewsząd gęstą zielenią, szybko spostrzegłem wiszący na samym środeczku niebieski plastikowy banan. Pociągnąłem zań, aż się zapalił, migocąc na przemian w kolorach zielonym oraz czerwonym i wyglądając jednocześnie niczym jedna z bożonarodzeniowych dekoracji. Wówczas wykrzyknąłem donośnie:
- Ach, jakże mnie boli kolano!!!
- Dzięki za info – odburknął przechodzący nieopodal ogrodnik.
Momentalnie spod moich nóg zniknęła, jeszcze rosnąca tu przed minutą, trawka i wpadłem do dziury. Niemniej nie wylądowałem tak, jak się tego spodziewałem; Otóż wspaniałomyślni piraci przygotowali tam trampolinę, aby goście nie poobijali sobie karków, zatem odbiłem się od niej, frunąc wysoko w powietrze i – jak się okazuje – ponad cały lasek. Później znowu spadałem, spadałem, straszliwie szybko, a potem ponownie wystrzeliłem w górę. Powtórzyło się to tyle razy, iż cały hotel zdążył zebrać się w oknach swoich pokoi, aby wspólnie głowić się nad tym, od kiedy to Micro-Ice potrafi latać.
W pewnym momencie Artie uzmysłowił sobie, że w takim obrocie spraw nigdy nie wyląduje w pirackiej bazie. Dlatego też postanowił rozwiązać problem, podmieniając trampolinę na dmuchany basen pełen budyniu waniliowego. Wreszcie wpadłem do środka i w nagrodę za tak przeogromne poświęcenie mogłem spożyć całą zawartość.
- Hej, skrzacie! – przywitał mnie Artie.
- Co jak co, ale w goszczeniu ludzi jesteście nie do przebicia – oznajmiłem, po czym podjąłem temat, na który zamierzałem z Artiem podyskutować. – Zdaje mi się, że wszyscy się na mnie poobracali. Nie mam pojęcia dlaczego! – To mówiąc, uśmiechnąłem się niewinnie. – Pomyślałem, że z przyjemnością spędzisz ze mną trochę czasu.
- No, w zasadzie od dawna miałem zamiar włamać się do tutejszej spiżarni.
- Ooo! To wspaniale!

Od zaraz opuściliśmy tajną piracką bazę, a w drodze do hotelowej spiżarni, Artie pokazywał mi wiele ciekawych gadżetów.
- To jest lornetka.
- Też tak myślę – odparłem.
- Jednak, gdy przez nią spojrzysz, masz opcję prześwietlania różnych rzeczy, licznik kalorii oraz codzienny horoskop. – Kolega uśmiechnął się triumfalnie, po czym podał mi przedmiot do przetestowania.
Stanąłem naprzeciw ściany z zewnątrz hotelu, a lornetka ukazała mi Aarcha i Artegora oblewających się bitą śmietaną pod prysznicem. Całość wyniosła 3560 kcal, a horoskop napisał mi: „Urodzisz syna”.
Nieco wstrząśnięty oddałem Artiemu gadżet, ciekawy dalszych prezentacji.
- A oto magnes. – Też tak myślałem, z drugiej strony nie zdziwiłoby mnie, gdyby ów magnes posiadał opcje niemagnesu. – Jeżeli włożysz ten magnes do tego pistoletu … - Po czym wyjął z kieszeni rożek angielski - … to możesz go wystrzelić w dowolną osobę. Wtenczas dana osoba przyciągnie wszystkich ludzi wokół o promieniu 10 km. Na razie może lepiej nie testować…

Po pięciu minutach dotarliśmy do hotelu wejściem awaryjnym, a wtedy Artie przedstawił mi kolejno manewry:
- A więc najpierw schowamy się do tych koszów na śmieci. Następnie siadamy w tamtym koncie, gdzie siedzi ten dziadek. Gdy będą przechodziły kucharki, będziemy głośno bąkać, bekać i klepać je w pupy, tak aby się doń przyczepiły. Zrobi się nie lada zamieszanie, a wtedy szybko wbiegniemy do lodówki i zjemy cały zapas.

Podług planu kucharki szybko wściekły się rzekomym zachowaniem nieszczęsnego dziadka z gazetą. Kiedy tylko wszczęła się kłótnia, przemknęliśmy korytarzem i ukryliśmy się w lodówce. Nagle – czego nie zdołaliśmy przewidzieć – usłyszeliśmy zbliżające się ku nam kroki i dziwne głosy:
- Przynieś kiełbasę! Ale mu się oberwie! Hahaha!
- Weź także parę kotletów schabowych!
- I pierogi z twarogiem półtłustym! Haha, popamiętasz nas, gamoniu!
Wtem jedna, bardzo tłusta kucharka otworzyła szeroko drzwi lodówki i zastała tam mnie (z uśmiechem wypełnionym olbrzymim kawałkiem gorgonzoli) i Artiego (który właśnie dolewał sobie sosu grillowego do sałatki groszkowo-kukurydzianej, znajdującej się w jego buzi).
Kucharka złapała się za serce, pochwyciła w dłoń pięć szparagów i zaczęła nas gonić, krzycząc:
- Złodzieje!!! Łapać złodziei!!! – A za jej przykładem poszła reszta kucharek.
Co zrobiliśmy?
Mknąc przez korytarze hotelu Genesis, wpadliśmy do pokoju Clampa, otworzyliśmy na oścież drzwi łazienki, w której właśnie się załatwiał, i strzeliliśmy weń magnesem. Następnie wskoczyliśmy do czekającego na nas za oknem pirackiego helikoptera i stamtąd, dzięki wielkiej mocy lunetom, staliśmy się świadkami rekordu Guinnesa: Cały hotel zmieścił się w jednej toalecie.

_________________________________________________

Powyższy rozdział chciałabym dedykować przede wszystkim Matyldzie, mojej niezastąpionej przyjaciółce, która obchodzi dziś piętnaste urodziny.
Najmilszej, najszczerszej, najukochańszej, najcudowniejszej, najlepszej przyjaciółce życzę zdrowia (które właściwie dzięki Twojej modlitwie mam), szczęścia (które mi dajesz w każdej spędzonej z Tobą chwili) i spełnienia wszystkich marzeń (gdyż zasługujesz na o wiele więcej!). Kocham Cię z całego serca, dziękuję Ci za wszystko, a jest tego sporo, i obiecuję być lepszym przyjacielem oraz dostarczyć Ci tyle radości i śmiechu, na ile tylko mnie stać. Dziękuję, że mnie nie opuszczasz przez tak długi czas i mimo tych wszystkich przeszkód, jakie cięgle stają nam na drodze. Dziękuję Ci, że jesteś! :)
A bardziej bezpośrednie życzenia i prezent doniosę w poniedziałek. Obyśmy się prędko zobaczyły. :D
Haniack

niedziela, 11 maja 2014

"Galaktyczne dni sportu cz.1"

Micro-Ice’s Diary:
- Galaktyczne dni sportu: Odbędą się na stadionie Genesis, a cały ich przebieg potrwa równo tydzień. W turnieju uczestniczyć będą futboliści ze wszystkich planet i drużyn, a dzięki najnowszym technologiom unikną usterek spowodowanych odmiennymi fluksami. Zawodników zawitamy w unowocześnionym i rozbudowanym hotelu Genesis, gdzie zamieszkają w luksusowych pokojach wraz z bezpłatną toaletą i pożywieniem. Poza tym oferujemy wiele atrakcji na terenie przybytku, m.in. basen, kręgielnia, park i sale do ćwiczeń, oraz najnowszej generacji holotrenery. Gorąco zachęcamy wszystkich do udziału w zabawie! – przeczytał Aarch zaproszenie od Duke’a Madoxa.
- Uuu, Duke Madox naprawdę nas zaprasza do wspólnej zabawy? – Ucieszył się Mark.
- Nie – odrzekł trener – zaprosił nas do wzięcia udziału w galaktycznych dniach sportu, w których  b ę d z i e m y   g r a ć    w   p i ł k ę   n o ż n ą !
- Ano szkoda…
- Nieważne… Macie stawić się jutro o ósmej spakowani, bo piraci nie będą chcieli na nas czekać – powiedział. Bo z dziką rozkoszą będą chcieli nas znowu gdzieś podwozić, dodał w myślach.

Otóż zerwałem się z łóżka około godziny siódmej, gdy mój współlokator już dawno stał na nogach.
- Można wiedzieć, co zrobiłeś z moim jedwabnym ręcznikiem, zboczeńcu? – rzucił D’Jok do półprzytomnego mnie. Wreszcie spojrzałem na obiekt w jego rękach i zauważyłem w nim dużą dziurę wielkości arbuza. Wtem przypomniało mi się, jak z Markiem bawiliśmy się w supermanów i były nam potrzebne peleryny. Niestety, po napadzie w solarium mieliśmy parę problemów, gdyż poznano nas mimo masek z majtek Artegora i wysłano nas na komisariat policji. Całe szczęście zjedliśmy wcześniej cztery garnki grochówki…
- Podejrzewam, że przypalił się przy prasowaniu – odpowiedziałem, odrywając się od wesołych wspomnień.
- Też myślę, że to wina prasy…
- Aaaa!!! Moja szczoteczka do zębów!!! – Sinedd krzyczał zza ściany, kiedy Mark zaniósł się opętańczym śmiechem.
Ja tymczasem pakowałem do torby najpotrzebniejsze przedmioty; tarkę do sera, wyciskacz do cytryn, chochlę do zupy, niewielki rondelek, mikser, łyżkę do lodów oraz parę foremek do pierników (i w przeciwieństwie do co poniektórych nie dopatrzyłem się w żadnej z tych rzeczy dwuznaczności). Zaopatrzyłem się także w podrobioną kartę pracownika fabryki makaronu.

W końcu nadeszła godzina ósma, a przed hotelem czekała na nas Czarna Manta z Sonym Blackeboncem przy sterach. Patrzył się na nas tak jakoś wrogo…
- Aarch, powiedz tym łajdakom, żeby szybciej się ruszali, co? – warknął przywódca piratów.
- No dobrze. Dzieci, wchodzimy, gęsiego! – Gdy wchodziliśmy po schodkach do Czarnej Manty, Aarch bodajże coś wyliczał. – Jeden, dwa… Trzy… Cztery… Pięć, sześć, siedem… Osiem… Osiem… Osiem? Osiem! Brakuje jednego! Kto taki dowcipniś?!
- Nie trudno zauważyć, drogi przyjacielu, że panuje tu nieprawdopodobny porządek. Stawiam o zakład, że brakuje tego twojego nieokrzesanego, kretyńskiego… sam wiesz – orzekł Sony. – Sugeruję, abyśmy wyruszyli bez niego. Nie ma co sobie utrudniać sprawy, zgodzisz się ze mną?
- Hmm… Masz rację. Niestety, pod naszą nieobecność Mark może wyrządzić wiele szkód… Mimo to lepiej będzie nie ryzykować. Jak coś przeskrobie na Genesis, to Madox już na pewno nas nigdy nigdzie nie zaprosi.
Sony westchnął z ulgą i chwycił za stery, zaś Corso przyłożył mikrofon do ust, tak abyśmy mogli go wszyscy wyraźnie usłyszeć:
- Proszę, byście w zamian za tę drobną przysługę nie zaśmiecali tak statku jak za ostatnim razem. Rozumiemy się? A, i nie ważcie się pić paliwa… Ani wybijać szyb, wyrzucać jakieś dziwne przedmioty za okna, zadymiać pomieszczenie… Po prostu siedźcie w bezruchu i zachowujcie się przyzwoicie!
Posłaliśmy mu niewinne uśmiechy i przeszliśmy do naszych przyzwoitych zajęć, to jest rozmawianie na ciekawe tematy.
Przysiadł się do mnie jak zawsze w dobrym nastroju Artie.
- Siemanko, skrzacie, co tam?
- Hipopotam. – Na te słowa Artie rozejrzał się dookoła statku. Wreszcie pojął żart i kontynuował pogawędkę:
- Słyszałem, że wasi trenerzy się zaręczyli, to prawda?
- Nie do końca. Artegor uważa ślub za zbyt niebezpieczny. Boi się, że nie będzie mógł po nim już nic ukryć przed swoim kochankiem.
- Ooo, to ten wasz staruszek ma jakieś mroczne sekrety? – zapytał z dziką rządzą mrocznych sekretów.
- No jasne! Podobno jest handlarzem narkotyków i niedozwolonej pasty jajecznej, które przewozi ukryte wiesz gdzie, przebrany za Wiesię z kółka robótek ręcznych! Tylko nie mów nikomu.
- Dobra. – Po czym wyjął telefon z kieszeni i wysłał wiadomości z nowinkami, zaznaczając wszystkie kontakty, pomijając fakt, iż Artegor również się w nich znajdował.
- A u piratów jakieś ciekawe aktualności..?
- Raczej nic szczególnego… Może poza tym, że Lord Phoenix kocha się z Corsem.
- Że jak?
- No, poważnie mówię! Podobno – tu ściszył głos – im grubsza poducha, tym lepiej się dmucha. Hahahaha… - Artie zaśmiał się gromko.
- Mark pewnie coś o tym wie… A tak na marginesie, to wiesz może, gdzie się podział ten pomyleniec?
- Nie mam po … - Nie dokończył, a rozentuzjazmowany Mark zaczął nam machać zza okna. Puściwszy do nas oko, skierował się, krocząc niczym istna jaszczurka, ku przedniej szybie statku. Wraz z Artiem osłupieliśmy. Co ten szaleniec zamierzał?
W niespodziewanym momencie Mark naskoczył na przednią szybę statku i począł robić głupie miny do Sony’ego.
- Aaa!!! – Przeraził się pirat, ujrzawszy na szybie statku, którym przez cały ten czas sterował, wymachującego ozorem na wszystkie strony Marka. Później imbecyl rozpłaszczył sobie twarz na oknie, szeroko wybałuszając oczy, przez co osiągnął jeszcze bardziej koszmarny efekt, niż na jaki liczył.
Dzięki Bogu, jeszcze nie zdjął gaci, pomyślałem.
- Co zrobimy z tym półgłówkiem? – zapytał oburzony Corso.
- Każ mu się przenieść do magazynu! Czy on zdaje sobie sprawę, że zaraz się przezeń rozbijemy?! – wrzasnął Sony.
- A czy ty zdajesz sobie sprawę, w jakim stanie możemy zastać nasze bagaże?
- Zbliżamy się do Genesis – zauważył Bennet. – Dajcie mu spadochron i powiedzcie, że w lunaparku jest tunel miłości.
- A co to ma do rzeczy? – zdziwił się Sony.
- A zresztą… Mark! – zawołał Bennet. – Masz tu spadochron! – Podał przedmiot przez niewielką szczelinę z boku. – W lunaparku jest tunel miłości!
- Buahahahaha! Dobra, lecę na łowy! Szczęście was ominęło, frajerzy, spróbujcie następnym razem, o ile nie będę już zajęty. – Mark zostawił buziaka na szybie i poleciał prosto w stronę parku planety, która z każdą minutą stawała się coraz wyraźniejsza.

Po dziesięciu minutach czekania w niewyobrażalnej dyscyplinie wysiedliśmy z Czarnej Manty.
- Musimy się rozstać, skrzacie. Tak jakbyś mnie szukał, to po prawej od basenu w waszym hotelu znajduje się niewielki lasek. Na samym środku rośnie dorodna śliwa. Musisz pociągnąć za owoc w kolorze niebieskim i wypowiedzieć hasło, które brzmi: „Ach, jakże mnie boli kolano!” Nasza tajna baza pojawi się bezzwłocznie… - orzekł Artie tajemniczo i momentalnie rozpłynął się w powietrzu.
- Zapamiętam – odparłem sam sobie.
- Nie wiem, jak mam Ci dziękować Sony… - podjął Aarch z nieco skruszoną miną.
- Wyślij tego durnia do zakładu psychiatrycznego, więcej nie zamierzam wam pomagać! – burknął i odszedł zbulwersowany.
Aarch, przygotowany już na każdą okoliczność, kazał nam ustawić się w rządku i ponownie nas przeliczył:
- Ahito, Thran, Micro-Ice, D’Jok, Sinedd, Mei, Tia, Rocket… - I nagle z pierwszego z brzegu krzaczka wyskoczyła Babcia Stefcia i porwała Rocketa.

ciąg dalszy nastąpi…

____________________________________________________________

Dedykacje wszystkim tym, którzy uważają się za moich przyjaciół, a nadchodzący rozdział pojawi się trochę szybciej niż poprzednie.
Dziękuję za tę krótką chwilę uwagi i pozdrawiam Was, kochani! :)
Haniack

piątek, 18 kwietnia 2014

"Makaron w Pizzerii"

Micro-Ice’s Diary:
Pewnego, gwieździstego poranka, gdy jeszcze sobie słodko drzemałem, obudził mnie dziwny ćwierkot owiec. Nie pamiętałem jednak, żeby ktoś płci zwierzęcej bawił w moim pokoju, mieszkałem tu bowiem tylko ja oraz D’Jok, którego przeważnie zalicza się do gejek.
- Halo? – Mój współlokator odebrał telefon, ot, skąd wzięły się niezidentyfikowane dźwięki. Zamilkł na parę sekund, jednocześnie sapiąc i pochrapując, aż odezwał się znowu: - Tak, chętnie pójdę z tobą na makaron.
„Makaron?!”, zdumiałem. „Też chcę!” Wybałuszyłem oczy i wyskoczyłem z łóżka, zrzucając na towarzysza całą swoją pościel wraz z prześcieradłem (cóż, moje przynajmniej było czyste, nie to, co u kolegów, którzy nie piorą prześcieradeł pełnych śladów po okresie).
- D’Jock? – zwróciłem się do koleżki, przybierając słodki wyraz twarzy. – Wybierasz się dokądś? – zapytałem kompletnie niepodejrzanie, jak gdyby nigdy nic.
- Owszem – odparł, poprawiając sobie muszkę, przyodziany w górę od smokingu, spodnie od piżamy i za duże glany z czerwonymi sznurówkami.
- Uuu… Kunsztowne wdzianko – stwierdziłem. – To dokąd to się wybierasz? – D’Jok spojrzał się na mnie z ukosa, lekko unosząc brew. – Po prostu chcę wiedzieć… Domniemywam, że stroisz się na jakąś specjalną okazję… Bardzo specjalną, na to wygląda. Wobec tego chciałem tylko..
- Nie jesteśmy małżeństwem! – burknął.
- Jesteście! – krzyknął Sinedd zza ściany sąsiedniego pokoju.
Wzruszyłem bezradnie ramionami i zacząłem krążyć wokół niego z rękami założonymi za plecy, co chwilkę wdzięcznie spoglądając i puszczając doń zalotnie oko.
- Przykro mi. Wychodzę. – To oznajmiwszy, skierował się ku wyjściu. Całe szczęście chytrze zastawiłem mu drogę ucieczki własnym ciałem.
- D o k ą d s i ę w y b i e r a s z ? – zapytałem ponownie, tym razem z przesadną dykcją i najbardziej irytującym uśmiechem, na jaki było mnie stać.
- Eh… - Westchnął. – Na randkę, do licha! – Odepchnął mnie na bok i poszedł na przód. Jednak nie poddałem się przedwcześnie i zawczasu uczepiłem się jego talii, stojąc na kolanach.
- Zdradzasz mnie?! – indagowałem żałosnym, melodramatycznym głosem.
- Nie mam już na ciebie sił. – To rzekłszy, zaczął się oddalać, próbując jakoś pozbyć się mnie uczepionego jego nogi.
Wtem przybył w podskokach rozentuzjazmowany Mark. Wyjął D’Jokowi telefon zza pończochy, zrobił mu zdjęcie i zaczął wokół nas biegać niczym wieśniak wkoło totemu.
Podczas gdy D’Jok i ja szarpaliśmy się desperacko, Mark komentował przebieg procesów zachodzących za jego sprawą w telefonie D’Joka:
- Facebook; Status; „Cześć, to ja, małpiszon D’Jok. Właśnie kupiłem sobie pieska”; Dodaj zdjęcie; … „Poza tym uprawiam arbuzy, kocham niegrzeczne łobuzy, a szczególnie ciebie, Warreniku, spotkajmy się w rozgrzanym piekarniku”; Publikuj status. – Mark podrapał się po piętach i uciekł, śmiejąc się diabolicznie.
Nagle dobiegł mnie dźwięk telewizora, który zupełnie wyrwał mnie z letargu:
- Witamy w programie „Oferma Gotuje!” W dzisiejszym odcinku zaprezentujemy dwadzieścia domowych metod na wykorzystanie omleta w praktyce! Punkt pierwszy; Co zrobić, gdy opony zimowe w twoim samochodzie odmawiają współpracy? Potrzebne ci będą: patelnia, olej rzepakowy wyborny, dwa kurze jaja rozmiaru L, liść bazylii, jogurt naturalny dwieście gramów, cyrkiel…
- O, nie! Toż to mój ulubiony program! Niestety, muszę już lecieć. – To powiedziawszy, zrobiłem smutny wyraz twarzy i paralotnią poleciałem prosto do pokoju telewizyjnego.

Gdy siedzieliśmy zafascynowani przed telewizorem rządni wiedzy, do pokoju wszedł Thran. Wyglądał dość niecodziennie; Cały przykryty był długim, skórzanym płaszczem, do którego kieszeni schował nonszalancko ręce, a jego oczy przysłaniały zarówno okrągłe okulary przeciwsłoneczne, jak i cień rzucany przez czarny kowbojski kapelusz. Oparty o ścianę, wyjął sztuczną fajkę i udawał, że ją pali.
- Piłeś dziś wapienko? – zapytał Sinedd.
Thran, zignorowawszy to pytanie, zabrał zahipnotyzowanemu Markowi telefon D’Joka i zaczął go przeglądać.
- Z tajemnych źródeł wiadomo mi, że D’Jok udał się do pizzerii na makaron – orzekł, co ja skwitowałem ironicznym wyrazem twarzy.
- Doprawdy nie miałem pojęcia…
- Owszem – kontynuował – Nie miałeś pojęcia, iż wybiera się tam z niejaką dziewoją imieniem Cadenza Puszczalska, a ów lokal usytuowany jest dwie przecznice dalej pod numerem A.

Było do przewidzenia, że zorganizujemy drużynowy wypad śledczy na makaron. Aby zostać anonimowymi, przebraliśmy się za zakonnice, gdyż takich kompletów najwięcej znaleźliśmy w garderobie Aarcha. Byliśmy także wyposażeni w krótkofalówki, uniwersalny sprzęt szpiegowski, i podzieleni na dwuosobowe grupy; Rocket i spoczywający zazwyczaj nie w pokoju Ahito, Sinedd i Thran oraz Mark i ja. Mei i Tia kupowały tymczasem w Lewiatanie przecenione stroje kąpielowe termojądrowe. Rocket jednak – nie ukrywam, że mnie to nieco zaskoczyło – został porwany i obezwładniony przez napaloną nań Babcię Stefcią, która w najbardziej nieoczekiwanej chwili wyskoczyła z tostera, zatem Ahito musiał wybrać się na misję solo.
„Dlaczego byliśmy podzieleni?” Odpowiedź brzmi: „Z makaronem tak jest, że trzeba go podejść od wielu stron. Dlatego zaskoczymy go, nachodząc drogą powietrzną, drogą ziemną i drogą mleczną (to ostatnie to pomysł Marka, wolę nie pytać, o co chodzi).
- O co chodzi z tą drogą mleczną? – zapytałem niesfornego towarzysza.
- Lubisz mleko?
- Niespecjalnie.
- Aaa… Bo od niego się rośnie. Buhahahahahuhuhyhy… - Ale czy było to aż tak śmieszne, aby stracić kontrolę nad własnymi ruchami i zacząć się wić ze śmiechu po środku ulicy, podczas gdy biedni, wracający z pracy, kierowcy usiłowali przejechać?
Po dziesięciu minutach Mark zorientował się, że za jego sprawą powstał korek o gęstości miliona metrów sześciennych. Wstał, otrzepał się z mąki tortowej i wreszcie raczył mówić z sensem:
- Z drogą mleczną chodzi o to, że… - Zamachał brwiami. – …że, aby szybciej pokonać te trzy ulice, rojące się od obłąkańców (i kto to mówi), najlepiej będzie ujarzmić mlekodajne krowy.
- A gdzie ty tu znajdziesz krowy? - Rozejrzałem się dookoła, a sam pomysł bardzo przypadł mi do gustu. Do głowy przyszedł mi niegłupi pomysł: - Może by tak spróbować w karczmie „Wesoła Stodoła”? – Uśmiechnąłem się dumnie.
- Świetny pomysł, karle! Już tam pędzę! – I skierował swe kroki ku karczmie stojącej nieopodal naszej ulicy.
Za jego śladem wysunąłem głowę za drzwi lokalu i rozejrzałem się dokładnie. Żadnych krów.
- Może się gdzieś ukryły? – zasugerowałem.
- W takim razie należy je zwabić! – odrzekł triumfalnie Mark i z mistrzowską wręcz profesją zaczął głośno wyć: - Muuuu! Muuuu! Muuu… Pomóż mi – szepnął do mnie.
- Muuuu! Muuu! Muuu!
- Zamknijcie się cymbały!!! – wrzasnął szef stodoły i zamknął nam drzwi przed nosem.
Upokorzeni, przystanęliśmy na chwilkę, aby obmyślić nowy plan działania.
- Już po nas. Na tych ulicach niechybnie napadną nas stada zbirów… - wyżalił się zdesperowany Mark.
- No chyba że znajdziemy inny środek transportu, którym uda nam się szybko i bezpiecznie przebrnąć! – zaoponowałem z nierozłącznym optymizmem.
Mark rozejrzał się dookoła, pocierając podbródek i jednocześnie drapiąc się nogą po pośladku. Wreszcie jego wzrok spoczął na reklamie przecenionego papieru toaletowego w Biedronce. Zaraz potem wybuchł śmiechem godnym prawdziwego zboczeńca-psychopaty i wbiegł, waląc się po brzuchu rękoma, do sklepu.
Tradycyjnie wybrałem się tam za nim i zastałem go pakującego sobie całe, ogromne opakowania papieru pod ubrania. Na gest towarzysza począłem wykonywać podobną czynność aż do czasu, gdy moje kunsztowne odzienie pękało w szwach.
Wzięliśmy nogi za pas i donośnie się rechocząc, wybiegliśmy z biedronki, włączając przy tym do zabawy parę wstrząśniętych ochroniarzy.
W biegu – z racji że ochroniarze nieustannie deptali nam po piętach – zawołałem do Marka:
- Co teraz robimy?! Papiery mi wylatują!
Zdyszany Mark machnął trzykrotnie brwiami i puścił zalotne oko:
- To część planu. Jedziemy na rolkach!!! – wykrzyknął radośnie, wysypał cały zapas papieru toaletowego spod najgłębszych zakamarków garderoby i zaczął sunąć chwiejnie po turlających się rolkach papieru. Powtórzywszy czynność z nieco mniejszą zgrabnością, wyciągnąłem z kieszeni rewolwer naładowany kalorycznym majonezem o dużej mocy i z zimną krwią powaliłem strzałami wszystkich uporczywych ochroniarzy biedronki.

Cała drużyna – no, może bez Mei, Tii i Rocketa – zebrała się w pizzerii i w niezawodnych kryjówkach bacznie obserwowała D’Joka i Cadenzę żujących makaron. Mark i ja, roztropnie, przebraliśmy się za krzaczki – klasyk. Sinedd z Thranem, przybywszy drogą ziemną, wydostali się wreszcie spod dywanu. Jako że sprzyjał im głód, zasiedli w stole obok i pałaszowali makaron, zasłaniając twarze gazetami z dziurami na oczy. Ahito natomiast, jak to ci wiecznie śpiący, posiadał skrzydła. To by wyjaśniało jego łatwe przybycie do Pizzerii. Gdy tylko dotarł, wszedł przez szyb wentylacyjny, uczepił się lampy i zasnął, kołysząc się beztrosko.
- Mark, ty żmijo! – oburzył się Thran ze swojego miejsca. – Co to ma być?! – Wskazał na gazetę, którą wcześniej się przesłaniał. Przejąłem od niego przedmiot i przewertowałem dokładnie rzeczony artykuł:
Zamów dojrzałą panią, dzwoniąc pod numer ABCD. Do wyboru: Szymon z Koziegłów (zdjęcie), Książę Madox z Genesis (zdjęcie) oraz Thran z Wątroby Rekina (zdjęcie Thrana, który pożera banana podczas wczorajszego lunchu).
- Hahaha! – zaśmiałem się gromko, po czym skupiłem się na rozmowie D’Joka z Cadenzą:
- To… ile miałaś rodzeństwa?
- Tak z dwa razy – odparła Cadenza, a tymczasem siedzący nieopodal Sinedd donośnie kichnął, wyrzucając cała swoją miskę makaronu na głowę D’Joka. - Swoją drogą, kiedy ostatnio ścinałeś włosy?
- Może jutro?
- Aaa, dziękuję.
- Zapraszamy ponownie.
- Lubisz ogórki?
- Mogę się zapytać.
- W takim razie smacznego …
- Wiedziałem, że coś między nimi iskrzy – pochwaliłem się Markowi.
- Aaa, dobry pomysł! – potwierdził Mark i położył na stole między tych dwojga iskrzącą się, tudzież zapowiadającą rychły wybuch, laskę dynamitu.
Deszczem makaronu, bezkresną radością i przekraczającym wszelkie granice moralne entuzjazmem zakończyła się opowieść…
______________________________

*Haniack westchnęła, skończywszy rozdział mało satysfakcjonującym zakończeniem* Co za dużo to niezdrowo, a ponadto nieładnie tak tuczyć czytelników.
Dedykuję Tobie, o właśnie Tobie, co tu teraz siedzisz i czytasz z głupkowatym wyrazem twarzy.
Poza tym nie wątpcie we mnie!

sobota, 22 lutego 2014

"Misja Specjalna"

Micro-Ice’s Diary:
            Niespełna dwa tygodnie temu, dziwnym zbiegiem okoliczności, nieopodal naszego hotelu usytuowano niewielką budkę z hotdogami. Od tej pory byliśmy zobowiązani mieć na nią oko, aby w końcu znaleźć odpowiedni moment na podwędzenie sklepiku i postawienie go jako atrakcję w głównej hali hotelu Snow Kids.
            Dziś ja miałem wartę. Z tej okazji zaopatrzyłem się w gazetę i wyciąłem w niej dwie dziury na oczy, aby, udając, że czytam, szpiegować budkę z hotdogami. Sprawiłem sobie rozkładane krzesełko i usilnie udało mi się postawić na środku ulicy, metr przed rzeczonym sklepikiem. Usiadłem wygodnie, przybrałem pozę nonszalanckiego Akillianina i począłem przyglądać się gościowi z budki przez wycięte w gazecie dziury; Był opasłym osiłkiem z bardzo wystającym podbródkiem i ledwie się mieścił w sportowy strój termojądrowy, który obecnie nosił. Z jego zachowań prędko wywnioskowałem, że młodzieniec nie za bardzo potrafi się wypowiadać. A stwierdziłem takowo, ponieważ za każdym razem gdy chłopak miał coś powiedzieć, jedynie wymownie machał brwiami. I gest ten wykonywał bodajże sto razy w ciągu kwadransa!* Po tych piętnastu minutach wyliczeń zauważyłem, że ludzie przyglądają mi się nieco zmieszani… Cha, pewnie dlatego że jestem gwiazdą futbolu! Aby przyjąć naturalniejszą postawę, włożyłem nogę za głowę i podrapałem się nią po przedziałku… - To nie powinno przykuć niczyjej uwagi. W pewnym momencie znienacka zaatakowała mnie rozjuszona szympansica, wydająca z siebie jakieś niezrozumiałe ludziom jęki, stęki, parskania i sapania. Gwoli ścisłości, była to Zoelin.
            - Co ty wyczyniasz?! – To usłyszawszy, skuliłem się pod swoim krzesłem z nadzieją, że pomyśli, iż jestem pancernikiem lub – mniej prawdopodobnie – wyjątkowo dużym ślimakiem (takie zwierzęta bardzo skutecznie potrafią się chować pod własną skorupą). Moja prześladowczyni nadal nade mną stała z założonymi rękoma. – Wstawaj, widzę cię! – Po tych słowach do głowy wpadł mi rewelacyjny pomysł; Mogę także udawać strusia! Niestety, w miejscu gdzie zacząłem chować głowę w piasek, ziemia była za twarda. Cały czas szorując włosami - poświęcenie godne pochwały – po trawie, szukałem odpowiedniego miejsca do kopania. Zoelin wydawała się nie nabrać na moją sztuczkę. Z irytacją w głosie ofuknęła mnie: - Co tu, u licha, robisz? Nie zwykłam widywać, żeby ludzie tak reagowali na mój widok… - tutaj się zatrzymała, jakby oczekując na moją odpowiedź. – W każdym razie, wiesz… Nie jestem już na ciebie aż tak zła. I bardzo chętnie przeszłabym się z kimś na zakupy – znów urwała, niemniej miałem szczerą nadzieję, że po chwili uprzytomni sobie, że jestem tylko myląco podobnym do Micro-Ice’a strusiem. – Hej! Odpowiesz coś? Co tam?
            - Hipopotam – odrzekłem odruchowo i zaraz skarciłem się w myślach, że cokolwiek z siebie wydusiłem.
             „Opanuj się, wszak zwierzęta nie mówią!! Właśnie, hipopotam… Mogę także udawać hipopotama… Ale jak?!”
            - Em… - kontynuowała Zoelin nieco speszona. – To co, jak leci w drużynie?
            „Drużyna nie leci…”, pomyślałem. „Właśnie! Mógłbym udawać, że jestem ptakiem!” I bez chwili zawahania zacząłem wymachiwać rękami i próbować wzbić się w powietrze.
            - Ech, nieważne… Interesuje mnie tylko jedno: Skoczymy na zakupy czy nie?! Ktoś musi mi ponieść torby!
            „skoczyć… torby…”, raptem w głowie zaświtał mi nowy pomysł; Kangury skaczą, zresztą są torbaczami! „Tak! Będę torbaczem!!!” I podskakując wysoko, uciekłem do hotelu.
            D’Jok, Rocket, Sinedd i Thran siedzieli, a dokładniej przepychali się, na naszej kochanej, czerwonej kanapie. Mei i Tia jak zwykle były u siebie w pokoju. Tym razem oglądały stronę internetową „C&A online” i zastanawiały się nad kupnem topu typu tuba – zdaje mi się, że top typu tuba to jakaś bluzka, ale głowy nie daję… Tymczasem Ahito drzemał pod dywanem, a Mark – w odróżnieniu od innych usadowił się na kolosalnej kanapce, żeby nie na kanapie.
            - Przesuń się, Mark. – Usiadłem obok, jak zwykle nie będącego przy zdrowych zmysłach, kolegi.
            - Ekhem – odchrząknąłem głośno, dając kolegom znać, aby skupili na mnie swój wzrok. Jedynie Mark odebrał znak opacznie i miast na mnie spojrzeć, począł mnie obwąchiwać. Posławszy mu karcące spojrzenie, oddałem się relacjonowaniu przebiegu mojej misji: - A więc tak… Zupełnie niespostrzeżenie obserwowałem z ławeczki jegomościa. Nie dowiedziałem się niczego ponadto, że lubi machać brwiami.
            - Co za prostak. To już dawno niemodne. Teraz lepsze jest trzęsienie pośladkami – wtrącił Mark. – Zaprezentować?
            - Nie.
            - Proszę! – Po czym zrobił slodką-niesłodką minę, w której przypominał raczej napalonego psychopatę.
            Tymczasem wpadł mi do głowy rewelacyjny pomysł:
            - Dobrze, pokaż Artegorowi – poinstruowałem kolegę-niekolegę.
            - Nie zmienia to faktu, że gość od budki z hotdogami zachowuje się nad wyraz podejrzanie… - stwierdził Thran, lustrując chłopaka wzrokiem przez okno. Na jego gest podbiegliśmy pośpieszne i przybiwszy twarze do szyby, wpatrywaliśmy się weń uważnie. Nasz obiekt analizy, gdy już zauważył, że przykuł uwagę paru nieokiełznanych gapiów, pokazał nam język i poszedł, zostawiając za plecami zapiętą na zamek i guziki budkę z hotdogami. Dreptał sobie ulicą Gruchalskiego (czyli tą, na której obecnie stał nasz hotel), machając brwiami w rytmie „Sonaty w następnych wiekach po Romantyzmie”, jednocześnie potrącając odwłokiem ludzi na ulicy w rytmie „Allegra Sonatowego”, a zarazem posyłając ukradkowe, zlęknione spojrzenia w naszą stronę w rytmie „Oratorium”. Zauważyłem przy tym, że zarówno jego odnóża kroczne jak i głowotułów podrygują w sposób, jakby chciał ugniatać nimi kalafior, ale to już moje osobiste spostrzeżenia.
Mimo to chłopak przerwał nam beztroskie przyglądanie się z wywieszonymi ozorami, zatrzymując się momentalnie, jakby co najmniej stanęła przed nim niewidzialna i nie do przebycia ściana, utkana z pikantnego keczupu i aromatycznego pesto. Gdy biedak osiągnął już bodajże najcięższy ze stanów frustracji, odwrócił się w naszą i wykrzyknął (co brzmiało raczej, jakby imitował głos kurczaka z rożna):
            - Odpieprzcie się ode mnie!!!
            Uznałem, że bezczelność nic nie wskóra (co za moralność…) i posłusznie wykonałem polecenie młodzieńca; wyjąłem z kieszeni skarpetki pieprz, wysypałem go sobie na włosie i strzepnąłem go z głowy (specjalnie tak, aby przypadkowo wylądował na D’Joku – w końcu bezczelność nic nie wskóra). Podenerwowany chłopak od hotdogów na to obruszył się, puścił głośnego bąka (albo trzmiela?) i poszedł wrzucać niezidentyfikowane papierki do skrzynek na liście.
            Raptem wrócił Mark i spojrzał się na nas miną ofiary gwałtu (a myślałem, że to Artegor miał paść ofiarą gwałtu Marka). A co najciekawsze, Mark był cały umazany od czegoś, co wyglądało niezmiernie podejrzanie i wzbudzało nietaktowne domysły.
            - Artegor oblał mnie majonezem – wytłumaczył Mark i wreszcie ściągnął z siebie głupkowate podejrzenia.
            - W takim razie idź sprawdź skrzynkę na liście – orzekł Sinedd. Mark nie bardzo rozumiał co ma majonez do skrzynki na liście, ale nieczęsto cokolwiek rozumiał, dlatego uznał, że warto by posłuchać rady kolegi. Wyszedł.
            Wrócił po paru minutach z gaciami pełnymi listów, czekolad i ulotki. Niczym wprawiona gospodyni domowa postanowiliśmy odstawić czekolady do piekarnika a listy do zamrażalki, aby tam z zimną krwią je odczytać (gdyż przeogromną trudność sprawiało nam czytanie). Niestety, nieumyślnie odłożyliśmy czekolady do zamrażalki, a listy do piekarnika. Ani się obejrzałem, a ogień zabrał się zarówno za papier jak i pięknie wykaligrafowane litery na nim. Pospiesznie wyjąłem jedną z kartek, która jako tako się ostała, i przeczytałem:
Genesis, 31 lutego 20,14 r.
Odchodzę. Uświadomiłam sobie, że nie ma sensu przebywać w tym hotelu tylko ze względu na M… - W tym miejscu ogień wypalił dziurę w kartce, więc domyśliłem się, iż chodzi o majonez. – Tak, przekupiłam Dame Simbai tylko po to, żebym mogła tu pracować. Chciałam też zdobyć więcej wiadomości na temat M… - Zapewne chodziło o marcepan – ale nadaremno. Wszystko wiedziałam o nim od samego początku. Wiem, że pewnie szalenie śmieszy Was powaga tego listu, ale postanowiłam być szczera co do najmniejszego szczegółu. Nie zamierzam nikogo oszukiwać. A tak naprawdę piszę, aby Was stokrotnie przeprosić, a szczególnie M… - Pomyślałem, że chodzi o makaron – Jestem świadoma, że przysporzyłam Wam mnóstwa kłopotów; budziłam Was o nieprzyzwoitych porach, zmuszałam do ciężkich treningów i cały czas usilnie próbowałam ugotować coś jadalnego. Gotowanie nie jest moją mocną stroną, to fakt. Mimo to mogłam włożyć więcej starań w tę robotę… Teraz pracuję na Genesis jako handlarz pasty jajecznej. Z zarobkami nie jest tak licho, więc nie przejmujcie się, zostanę już tutaj. Poza tym mam nadzieję, że posmakują Wam wszystkim genesisowskie czekolady. Nie czekam na odpowiedź, nie trudźcie się. :) Czuję także wewnętrzną potrzebę napisania czegoś, a jak tego nie zrobię, to załamię się psychicznie. Dlatego piszę, ale równocześnie błagam na kolanach – nie próbujcie zrozumieć pod żadną groźbą i pozorem!
Je’aime M… - W tym ostatnim, napisanym dużymi ozdobnymi literami zdaniu, ogień także doszczętnie strawił resztę liter po M. Z całą pewnością chodziło o musztardę. Mimo to mój inteligentny umysł nie potrafił dociec, co znaczy „Je’aime”. Wiedziałem, że to język obcy, ale nie znałem go zanadto. Odwróciłem zatem kartkę, aby otrzymać więcej wskazówek, a zastałem tak jedynie to, co było oczywiste; podpis Haniack. Wtem przyszedł Mark łasy na czekoladę i otworzył zamrażarkę z takim impetem, że list wyfrunął mi z rąk i wylądował z powrotem w piekarniku.
Sprawa budki z hotdogami wciąż stała pod wielkim znakiem zapytania. Postanowiliśmy wobec tego, że pójdziemy stawić czoła opasłemu sprzedawcy hotdogów i nauczymy go moresu. Wieczorkiem, przyodziani ciepło w zamszowe pantalony, podeszliśmy do budki. Dopiero z bliska dostrzegłem, nie wiem, czy zachęcający czy raczej odstraszający napis: „Wsadzę Ci hotdoga w niskiej cenie!”. Przeląkłem się po trosze, jednak szybko wziąłem głęboki wdech i mu wbiłem (oczywiście wbiłem piorunujące spojrzenie).
- Czy wy coś do mnie macie? – zapytał gostek bojaźliwym tonem.
- Tak. Buhahahahahahahaha! – Sinedd wybuchnął diabolicznym śmiechem.
- Koniec tego! Napad w pierwszy dzień pracy, tak? O, nie! Ja na to nie pozwolę! Zamykam! – Chłopak przybrał buńczuczny wyraz twarzy i zakneblował sklepik, po czym puścił się w nogi (choć i tak regularnie się puszczał).
- Plan jest taki; My przenosimy budkę, a ty, Mark, idź go śledzić – objaśnił Thran.
            - Już pędzę!!! – wykrzyknął entuzjastycznie Mark, wziął nogi za pas i zaczął rzucać w uciekającego śledziami z puszki.
            My tymczasem powolutku przenosiliśmy na rękach budkę do hotelu. Sinedd wyciągnął dynamit z gaci i „powiększył wejście do hotelu”. Po dłuższym czasie udało nam się przenieść obiekt do hotelu. Jedyny problem tkwił w tym, iż nikt nie potrafił jej otworzyć…
            - Hej! Przecież Rocket potrafił przechytrzyć każdy zamek! – Równocześnie spojrzeliśmy w stronę Rocketa. On natomiast uśmiechnął się bezradnie, pomachał nam ręką na pożegnanie i w tej samej sekundzie z gniazdka w ścianie wyskoczyła Babcia Stefcia i porwała Rocketa. Thran zasłonił ręką załamany wyraz twarzy, a w tle wtórował mu zza wysadzonej ściany deszcz świeżych śledzi.
_________________________________________________

* Oblicz, ile razy w ciągu minuty, sprzedawca hotdogów machał brwiami.
_________________________________________________

Mogło wypaść lepiej… Biorąc pod uwagę chyba największą przerwę w historii.
I pomyśleć, iż to dopiero pierwszy post w 2014 roku! o.O Ostatnim razem jeszcze nawet nie byłam aminem GFcenter! xD
Jeśli chodzi o Haniack (tę z bloga), to mi się znudziła, zresztą preferuję stare, klasyczne postaci z Galactik Football, nie licząc mojej chwalebnej Babci Stefci.
Pozdrawiam przyjaciół, zachęcam do konkursu na gfc! oraz dedykuję: Alicji, Cadenzie, Kacprowi, Laurce, Mrocznej Kiwi, Warchiemu, Wice, Lucy, Tii404, Hanowerce, Innej, Evelce i SpiderGirl (no, więcej wymienić nie mogłam!) i innym miłym czytelnikom, którzy czują się miłymi czytelnikami. :)
Haniack

wtorek, 31 grudnia 2013

"W grudniu po południu"

Micro-Ice’s Diary:

- Koniec tego! Zrywam z tobą!
- Nie!! Nie ośmielisz się zerwać moich sztucznych bokobrodów!
- Nie o to mi chodzi, siermięgo! Koniec naszego związku!
- Aaa… Okej. Przerwa, w sensie. Czyli wiążemy się z powrotem za 5 minut, gdy już zdążysz kupić niezbędne do migdalenia się migdały.
- Nie, kolego. Nie będzie żadnych migdałów i żadnego pieprzu. Odtąd nie jesteśmy już razem…
- Jak to?! Wszakże razem jesteśmy człowiekami, czyż nie?
- Taaak! Ale nie o tym mowa! Nie będziemy już gejami od tej pory!
- Kiedy ja nigdy nie byłem gejem!
- Ach, tak! Teraz się przyznajesz, że mnie zdradzałeś! Jakieś brudne sprawy z Adin, co?!
- Nie… Z Adin nie robiłem dosłownie nic, od czego można by się ubrudzić…
- Dość! Kamery mówią swoje! Wiem, co kryjesz…
- Aaa! Sugerujesz, żebym się rozebrał?
- Nie udawaj półgłówka!
- Nie udaję.
- Aaa, to takie buty! W takim razie żegnam!
- Kogo?
- Ciebie, głombie! Nie zamierzam dłużej być z tobą lessbijem. Clamp jest zdecydowanie lepszym partnerem. – To rzekłszy, zostawił swego ex na pastwę losu, a ten dostał zawału pachwin…

* * *

Dzień był ponury… Siedziałem sobie w hotelu, zastanawiając się przy tym, gdzie podziały się Mei i Tia… Jak na mnie przystało, nie zaprzątam sobie głowy tak głupkowatymi, do granic pozbawionymi sensu pytaniami typu: „Gdzie ktoś się podziewa?” Trapią mnie bardziej zagadki jak: „Gdzie podziewają się lody jarzynowe z adwokatową posypką, które leżą w pokoju Clampa?” – Dotąd nie otrzymałem odpowiedzi…
Nie odbiegając… Tego pochmurnego poranka jak z prędkością światła rozeszły się po hotelu fascynujące wieści dotyczące ciężkiego stanu naszego trenera Aarcha, a mianowicie był ciężarny. Wszyscy bardzo podekscytowani oczekiwaliśmy przyjścia na świat młodego Snow Kida; Z początku niewinnego niemowlęcia, któremu z czasem można wszczepić wiele dobrych nawyków, zachowań, nauczyć go odpowiednich manier i ogółem rzecz biorąc, wychować go. Gdyby jednak ów młodzieniec okazał się dziewczynką, będzie mógł wówczas zostać naszą żoną (n a s z ą - wspólną - żeby uniknąć niepotrzebnych kontrowersji). Bardzo miałem ochotę, by obwiesić tę nowinę naszym koleżankom płci pięknej (pomijając D’Joka, który zdążył się obeznać w temacie). A poza tym – dziwnym zbiegiem okoliczności – zniknął wszelki obkład na kanapki (chodzi o takie małe kanapki z chleba bądź bułek, nie o sofę stojącą w salonie), a panniska posiadały jajka, toteż mogłyby nam łaskawie wyprodukować pastę jajeczną (do kanapek, rzecz jasna, choć Mark myje nią zęby z pewnych powodów).
Niewiadomą jest także kwestia samej ciąży Aarcha. Ciążaty z całą pewnością jest, acz nikt ze Snow Kidsów nie ma niebieskiego pojęcia, kto jest ojcem… Podejrzewamy Artegora lub Clampa, zresztą niczego nie można przedwcześnie stwierdzić, bowiem dobrze wiemy, iż najbardziej kwalifikują się Adin i Dame Simbai.
Ponadto Mark zakupił paczkę petard sylwestrowych. Niemniej w ostrzeżeniu nie było napisane, iż są one niezdatne do jedzenia, zatem spożył je ze smakiem od zaraz. Po czasie miał iście przerażające problemy z układem pokarmowym i stwierdzić, iż trzeba wszcząć poszukiwania niegodziwca-producenta petard, który nie pofatygował się ostrzec przed konsumpcją artykułu.
Podsumowując, mamy do załatwienia trzy ninjowskie misje; namierzenie Mei, Tii i pasty jajecznej, namierzenie sprawcy ciąży Aarcha, namierzenie producenta petard. W związku z powyższym podzieliliśmy drużynę na osobne drużyny. Bez Mei i Tii (i pasty jajecznej) było nas siedmiu. Po chwili z kominka wyskoczyła Babcia Stefcia i wyjątkowo porwała Rocketa i tym sposobem zostało nas sześciu. Nasze dwuosobowe grupy wyglądały następująco: Ahito + Mark; Ja + Thran; D’Jok + Sinedd (= miętowa miłość). Mnie i Thrana zobowiązano do przyprowadzenia Mei, Tii i pasty jajecznej. Ahito i Markowi przydzielono zdemaskowanie legendarnego gwałciciela podeszłych starców. D’Jok i Sinedd poszli zaś – ładnie ujmując – uderzyć producenta petard. Poza tym Thran obdarował nas krótkofalówkami przebranymi za kieszonkowe bakłażany, aby nie wzbudzać podejrzeń.

* * *

- Oto mój znakomitej jakości oryginalny lokalizator piracki! – wyrecytował Thran.
- Niewątpliwie… - odrzekłem cynicznie, bowiem wszelki sprzęt rzekomo należący do piratów, był naprawdę skradziony technoidowi.
- …zaraz nam powie, gdzie są nasze zguby… - Stałem jak głupek, przyglądając się poczynaniom Thrana i jego kosmicznego urządzenia, czekając na jakieś komendy. Póki co nie byłem nadto potrzebny. – Jest! I każe kierować się w tamtą stronę! – zarządził kolega entuzjastycznie. Tymczasem doszedł mnie dziwny odgłos dobiegający z moich spodni. Niemniej moja trwoga szybko przygasła; Przypomniało mi się, że przecież trzymałem w kieszeni bakłażan. Przystawiłem urządzenie do ucha:
- Halo? Jest tam kto? – pytał po drugiej stronie D’Jok.
- Nie, nie ma – odpowiedziałem roztropnie, po czym odczekałem minutę, aż mój rozmówca pojmie dowcip.
- Cha, to śmieszne – stwierdził mój nadzwyczaj rezolutny przyjaciel. – Thran, połącz nas proszę z Markiem. – Ten zaś, również z bakłażanem przy uchu, odparł: - Powinni odebrać. Wibracja działa na pewno. – Pomyślałem sobie wtenczas, iż Mark z pewnością zapomniał o bakłażanach i dla usunięcia dziwnego uczucia wibrującej krótkofalówki drapie się po tyłku.
- Aaa!!! – dosięgły nas przeraźliwe krzyki Marka. Zresztą nie dziwota, gdy był w parze ze świętej pamięci Ahito. – Ten zombie nagle ożył! I powiedział, żebym odebrał bakłażan. I nie macie pojęcia, co zrobiłem!
- Odebrałeś? – zapytałem sceptycznie.
- Nie! Przypomniałem sobie, że ten bakłażan to krótkofalówka i ją odebrałem!
- Ach, serio? – zapytałem znów sceptycznie.
- Nie! Gdyż wpierw zupełnie o tym zapomniałem! Nie wiedziałem o co chodzi, zatem począłem się drapać po tyłku, aby zlikwidować uporczywe uczucie swędzenia w okolicach odbytu.
- Ach, doprawdy? – zapytałem także sceptycznie.
- Coś ty! Wpierw też uznałem, że mam półpaśca i … - Zanim Mark zdążył dokończyć, D’Jok mu przerwał, zresztą odechciało mi się cały czas stawiać sceptycznych zapytań.
- Chciałem powiedzieć Mark, że odnaleźliśmy z Sineddem dom tego całego producenta petard. Co mamy teraz według ciebie zrobić? – Ton głosu dawał po sobie znać, że chłopak jest mocno zażenowany charakterem swojego zadania.
- Wylejcie olej rzepakowy przez komin! Albo nie! Lepiej benzynę! Bo jak w środku będzie ogień, to mu dom wysadzicie, buhahahahahahahahahahaha! – powiedział Mark, śmiejąc się przy tym sadystycznie.
- Okej – powiedział D’Jok i odszedł z Sineddem, co słychać było po dźwięku patatających po chodniku kucyków.
* * *
Wyłączyliśmy bakłażany na powrót i trwaliśmy w takim stanie przez dziesięć minut. Wraz z Thranem dochodziliśmy powoli do akilliańskiego szpitala, gdy nagle znów zadzwoniła krótkofalówka.
- Cześć, to my! – odezwał się Sinedd. – Już wiemy, kto zapłodnił Aarcha!
- Kto?! – zapytał coraz bardziej zaintrygowany Thran.
- Święty Mikołaj!!! – wykrzyknął dumny z siebie D’Jok. Spojrzeliśmy po sobie z Thranem, upewniając się przy tym, że wypowiedź D’Joka rzeczywiście brzmiała jak głupi żart.
- Czyżbyście nie wierzyli?! Patrzcie, co znaleźliśmy w odebranych SMS’ach w telefonie Aarcha! Adin mu to wysłała i wszystko już, ogólnie rzecz biorąc, wiemy, zważywszy na to, iż życzenia od Adin nigdy nie są szczere. Zwróćcie uwagę:

Dziś Mikołaj jest nie w sosie,
Elf przeleciał mu gosposie.
Aktem zemsty dziad brodaty
Rucha wszystkie inne skrzaty.
Renifery oburzone,
Bo ich tyłki też ruszone.
A więc życzę Ci wszystkiego najlepszego,
By Mikołaj Cię nie „tego”.

* * *

Dzięki zeznaniom wyrośniętych kolegów zupełnie zmieniłem zdanie o Świętym Mikołaju. Aż ciarki mnie przeszły na myśl, że ten brodacz może czaić się gdzieś w krzakach i na mnie czyhać. W pewnej chwili dziwny sprzęcior Thrana stwierdził, że niewiasty ukrywają się w szpitalu. Wspięliśmy się zatem na drzewa i wskoczyliśmy przez okno do środka. Oczywiście byłem in cognito i mało co widziałem, wskutek cały czas potykałem się po drodze, co najmniej jak dziadek Roman. Całe szczęście zastaliśmy pusty pokój. Thran niczym prawdziwy tajny agent wyjrzał zza drzwi, po czym raptownie się schował.
- Są tam ludzie… - szepnął. „Nie, wiesz? Myślałem, że małpy” – dodałem w myślach. Tymczasem z pokoju nieopodal dobiegły nas szczekania i miauczenia Aarcha. Pognaliśmy tam bez zastanowienia. Bardzo chcieliśmy załapać się na poród.
- Poszalałyście??!! – Wrzeszczał spaślak na dwie, sterczące nad nim, pielęgniarki.
Okazało się, że Aarch cały czas miał do czynienia z przebranymi Mei i Tią. Po wydarzeniach z ubiegłego rozdziału lekko im się przytyło; Pączki nie okazały się zbyt dobrą recepturą na skuteczne odchudzanie. Wskutek postanowiły wstrzykiwać ludziom tłuszcz w brzuchy, aby inni byli grubsi od nich. Jedną z ich ofiar okazał się Aarch, który dostał zawału pachwin po tym, jak Artegor go rzucił, bo w kamerach ujrzał zdradzającego go z Adin Aarcha. – I wszystko jasne! A dzidziuś u Snow Kidsów będzie i tak, ponieważ „Adin jest ciążata”, jak to ujął profesjonalny doktor Konrad.
Zadowoleni, że udało nam się rozwikłać zagadki i zakończyć misje, usiedliśmy przed telewizorem, gapiąc się, jak przez pełną godzinę cały czas emitują reklamy Mice’a bez cukru.
- W sumie dobrze, że nie mamy już żadnych problemów. Teraz z czystym sumieniem możemy zacząć nowy rok! – weselił się D’Jok. Nagle w telewizji zabłysł komunikat:
Poszukiwani D’Jok i Sinedd ze Snow Kidsów. Oskarżeni za wysadzenie w powietrze domu pewnego producenta petard wraz z rzeczonym właścicielem owej posiadłości. Jeżeli nie zgłoszą się na posterunek policji w ciągu 72 godzin, Święty Mikołaj nie będzie dla nich dobry w tym roku.
To ostatnie zdanie mocno emanowało grozą… D’Jok wybuchł płaczem i pobiegł szukać Sonego (który był wówczas na Genesis, ale to szczegół).

___________________________________________________________
Nie bijcie!!! Wiem, że wyszło słabo... :'(
Haniack pozdrawia, a życzenia składała już w ostatniej notce. :)
Cadenzie, Ali, Kacperkowi, Laurce, Wice, Mrocznej Kiwi <3
By the way… Kacper, Laurka, jesteście tam???!!! :(